Stała się rzecz niesłychana. Pierwszy raz w życiu z własnej woli wsiadłem do samolotu Ryanaira. Nigdy bowiem nie pałałem sympatią do tej linii: denerwuje mnie nachalny komercjalizm i skrajny populizm, jakie sobą reprezentuje. Slogan to: „Low fares, made simple” (Niskie ceny, proste!), ale powinno być: „Nieważne co mówią, byleby nie przekręcali nazwy”. Podobno Ryanair jest tani. Podobno jest wygodny. No dobrze, poleciałem, wróciłem. I… przekonajcie się sami.
Dlaczego Ryanair?
Ryanairem w życiu leciałem 5 razy (na ponad 340 dotychczasowych lotów). Trzy razy ze względu na pracę (bilety kupowane były przez pracodawcę) i dwa razy z własnej woli. Te ostatnie podróże to przeloty z Madrytu na Wyspy Kanaryjskie (na Gran Canarię i z Lanzarote) w sierpniu br. No i teraz należy się odpowiedź na pytanie dlaczego tak wybrałem. Będzie to wymagało jednak dłuższych wyjaśnień.
Przede wszystkim wyjść należy od tego, że chętniej wybrałbym Vuelinga czy Iberię. Planując swoją podróż te dwie linie brałem przede wszystkim pod uwagę. Bezpośrednie rejsy z Polski na Kanary albo z przesiadkami, ale na jednym bilecie były albo bardzo drogie, albo bardzo czasochłonne. Przeważnie jednak i jedno i drugie. Początkowo planowałem lecieć do Barcelony LOT-em, a potem dalej na wyspy. Plany pokrzyżowała pandemia, bo w owym czasie w Katalonii znacznie wzrosła liczba przypadków. Zdecydowałem się zatem na podróż przez Madryt, gdzie w owym czasie sytuacja była stabilna.
W stolicy Hiszpanii chciałem przebywać jak najkrócej (liczyłem, że w trochę ponad dwie godziny powinienem się uwinąć, bo ruch był znacznie mniejszy, a samoloty znacznie punktualniejsze niż w zeszłoroczne wakacje). Nie chciałem też na Barajas zmieniać terminali. W takiej sytuacji wybór był prosty: rozkładowo i organizacyjnie wygrał Ryanaair (w Madrycie lata z Terminalu 1 lub 2, tak samo jak LOT, podczas gdy dla Vuelinga i Iberii zarezerwowany jest Terminal 4, znacznie oddalony od pozostałych).
W jedną stronę (z Madrytu na Gran Canarię) Irlandczyk wygrał też ceną… chociaż ostatecznie tylko o jakieś 50 euro. Cena podstawowa była niska, ale że potrzebowałem np. bagażu, co od razu znacznie podwyższyło koszt. Oczywiście w Vuelingu czy Iberii też trzeba by dopłacić za nadanie walizki, ale tam pakiety są nieco bardziej atrakcyjnie skonfigurowane, przez co różnica na korzyć Ryanaiara zmalała.
Ryanair wyszedł z kolei drożej przy rejsie z Lanzarote do Madrytu (zapłaciłem ponad 800 zł), ale tutaj znów wygrał rozkład i przylot na konkretny terminal.
Widać zatem wyraźnie, że Ryanair wcale taki tani nie jest. Mało tego, jakoś wolę płacić przewoźnikom „narodowym”, którzy chociażby odprowadzają podatki w swoim kraju. Oczywiście linie tradycyjne mają całą masę zaszłości, czyli spadku po „złotej” erze lotnictwa. Czasach, kiedy podróżowanie samolotem było bardzo luksusowe, a zawody lotnicze zdążyły dorobić się sporych przywilejów.
Przewoźnicy państwowi często jednak są daleko w tyle jeśli chodzi o różne dodatki, na jakich żerują low-costy. Mowa tutaj przede wszystkim o dopłatach, zniżkach i różnych kontraktach marketingowych od lotnisk czy regionów. Dzięki temu za bilet na trasie powiedzmy z Vaixo w Szwecji do Gdańska zapłacimy 30 czy 50 zł. (nie są one tanie, bo koszty przelotu są niższe, tylko dzięki różnym formom ich subsydiowania). O tym, jak Ryanair opanował tę technikę można napisać książkę. Nie ma na to jednak miejsca na blogu, w każdym razie bilet w taniej linii w rezultacie wcale taki tani nie jest.
Tylu reklam w życiu nie widziałem!
Reklamy, reklamy i jeszcze raz reklamy. Takiej ilości reklam jaka jest w Ryanairze nie ma chyba w żadnej innej linii. Reklamy uprzykrzają i utrudniają wszystko: od procesu rezerwacji po odprawę. Podczas wszystkich czynności, które trzeba wykonać samemu (bo check-in na lotnisku jest płatny i nieważne, czy nadaje się bagaż czy nie – trzeba to zrobić samemu) dostaje się masę możliwości zakupu tego czy owego: ubezpieczenia, dodatkowej usługi (jak chociażby np. pierwszeństwo w obsłudze podczas serwisu pokładowego!). Można też promocyjnie wypożyczyć auto, zarezerwować nocleg i całą masę innych rzeczy, których nawet nie pamiętam, ale są z zupełnie nieprzydatne.
Na pokładach na szczęście zrezygnowano z puszczania głośno ogłoszeń komercyjnych (co ponoć kiedyś było normą). Półki bagażowe wciąż pozostają jednak obklejone, co w połączeniu z ostrą kolorystyką niebiesko-żółtą tworzy rodzaj pokładowego jarmarku.
W końcu niedawno zlikwidowałem też aplikację na telefonie. Mimo, że zablokowałem jej opcję wysyłania reklam i powiadomień, często jednak przychodzą one w formie np. ogłoszenia… o promocji. To jest absolutnie nieznośne.
Wesoły samolocik
Pozytywnym zaskoczeniem był dla mnie boarding. W Madrycie i na Lanzarote wszystko przebiegło wyjątkowo sprawnie i miało bardzo uporządkowany schemat. W pandemii obowiązują obostrzenia, z których najważniejszym jest trzymanie dystansu. Zaskakująco nikt nie robił z tego problemu i pasażerowie bardzo uważnie tego pilnowali, nieraz zwracając sobie wzajemnie uwagę. Na kanaryjskiej wyspie wchodziliśmy do samolotu po płycie. Na Barajas w stolicy – podstawiono dwa przegubowe autobusy, które w dwóch turach przewiozły wszystkich pasażerów.
Przy wejściu na pokład pasażerów witała załoga. No dobra, witała to za dużo powiedziane. Zarówno w Madrycie jak i na Lanzarote stewardessy były tak zajęte sobą, że w zasadzie w ogóle nie zwracały uwagi na to, kto wsiada. Generalnie było im bardzo wesoło, co chwila tylko szefowa pokładu wygłaszała przez interkom formułki o bagażu. Obsługa tak samo zachowywała się po starcie. Ponieważ w rejsie na Gran Canarię siedziałem w ostatnim rzędzie dokładnie słyszałem, jak bawią się doskonale w swoim towarzystwie. Z kuchni wychodzili tylko podczas serwisów.
W ramach płatnego serwisu pokładowego można kupić przekąski, kanapki (nie ma wersji wegetariańskich), napoje bezalkoholowe i alkoholowe. Prowadzona jest także sprzedaż butikowa (perfumy, zegarki, gadżety lotnicze). Wszystko w „promocyjnych” cenach. Dla oszczędnych, w miarę możliwości warto wyposażyć się we własne jedzenie i wodę w bidonie – wychodzi taniej.
Zasadniczo w rejsie na Gran Canarię był straszny hałas. To w sumie nie dziwi, bo leciało dużo wakacyjnej hiszpańskiej młodzieży, która już czuła przysłowiowy wiatr we włosach i dokazywała. Dopóki nie odtwarzali głośno muzyki, szło to zaakceptować. Po mojej prośbie, aby używali słuchawek bez słowa dyskusji zastosowali się do tego. Wszyscy pasażerowie karnie nosili maseczki – tutaj w ogóle nikt nie miał absolutnie ŻADNYCH wątpliwości w dostosowaniu się do tych wymogów.
Muszę podkreślić jednak, że samoloty, którymi leciałem były nienagannie utrzymane. Obie maszyny mają już swoje lata (na Gran Canarię leciał boeing 737-800 o znakach rejestracyjnych EI-DCM z 2004 r., z Lanzarote – EI-DPY z 2007 r.), ale trzeba przyznać, że było w nich czysto i schludnie, włączając w to także toalety.
Podsumowanie
Jak zatem wypada Ryanair w moich prywatnych rankingach? Poziom świadczonych usług jest adekwatny do tego, czego oczekiwałem. W pewnym sensie był nawet nieco lepszy, niż przewidywałem. Niewygodne, plastikowe fotele, skrajnie mało miejsca, głupawe wymagania związane z podróżą, których nieprzestrzeganie grozi dopłatą – wszystko to znane, jeśli się dobrze pilnuje, da się unikną problemów. Jednak linii tej będę dalej unikał jak ognia.
Może ktoś powiedzieć, że jestem uprzedzony – owszem, jestem. Jednak styl działania tej linii, jej skrajny populizm, zupełnie kłóci się z moim światopoglądem. To wcale nie jest też tania linia, a ja nie lubię jak próbuje się ze mnie robić idiotę. Polecam bowiem obejrzeć sobie wymiary bagażu podręcznego jaki bezpłatnie można wnieść na pokład, który pod płaszczykiem programu Always Getting Better został zmniejszony, żeby – dla wygody pasażerów – ci wsiadali szybciej.
Polecam zastanowić się nad idiotycznymi usługami dodatkowymi typu priorytetowe wejście na pokład (miało to jako-taki sens w przypadku dowolnego zajmowania miejsc czy wchodzenia do samolotu bezpośrednio, pozbawione jest go gdy i tak wszyscy wsiadają do autobusu i mają wskazane fotele). Myślicie, że jak lecicie z rodziną i nie wykupicie miejsc, to system posadzi was koło siebie? Czcze gadanie! Możecie co najwyżej liczyć na uprzejmość współpasażerów, bo algorytm skonstruowano w taki sposób, aby właśnie rozrzucał ludzi po całym pokładzie. Nawet nie wiem, czy kiedykolwiek Ryanair próbował temu zaprzeczyć albo obiecywał zmianę. I w końcu nie znoszę hasła: „Wszystko jedno co mówią…”. Opowiadanie o opłatach za toaletę, o miejscach stojących – nigdy nie jest przecież na serio! To forma darmowej reklamy. Kontrowersyjne zdania podchwytują media i kręci się darmowy marketing!
Zawsze będę też zachęcał, aby nie wierzyć, że Ryanair jest tani. Żeby sprawdzać konkurencję. Może być nawet trochę drożej – ale wtedy warto odpowiedzieć sobie na pytania: ile zapłacę za dojazd na odleglejsze lotnisko i ile czasu to zajmie? Czy rzeczywiście w innej linii nie ma lepszego limitu bagażowego? Czy lepiej aby podatek od transakcji trafił do mojego kraju? Trzeba też być ostrożnym i sprawdzać, jak przygotować się do podróży. Low-costy żerują na niewiedzy: Twoja walizka może być podręcznym w Lufthansie czy LOT, ale na Ryanaira będzie za duża – przy wejściu do samolotu srogo za to zapłacisz. Nadajesz bagaż w ramach biletu – nie ma to znaczenia, bo i tak musisz wcześniej odprawić się sam i mieć kartę pokładową (na telefonie lub wydrukowaną). W przeciwnym razie – zapłacisz dodatkowo. Itp, itd.
Czy zatem w przyszłości polecę Ryanairem? Nie wykluczam, jeśli będę musiał. Ale będę unikał jak ognia.