Z punktu widzenia Europejczyka, takie linie jak Air New Zealand mogą wydawać się bardzo egzotyczne. Wokół nich tworzą się rozmaite mity i legendy, nieraz podsycane zdobytymi w przeszłości nagrodami. Czy jednak potwierdzają one rzeczywisty prestiż i znajdują odzwierciedlenie w rzeczywistości – to zupełnie inna kwestia. Przekonajcie się, jak minęły mi przeloty między USA i Auckland i czy narodowy przewoźnik Nowej Zelandii jest rzeczywiście taki, jak go malują.
Historia pewnego prawie upadku
Air New Zeland (albo po maorysku: Ararourangi Aotearoa), zostały założone 1 kwietnia 1965 r., zastępując Tasman Empire Airways Ltd. (TEAL). Wtedy też do floty trafił pierwszy dalekodystansowy samolot douglas DC-10, dzięki czemu przewoźnik mógł zacząć operować z Nowej Zelandii do Los Angeles przez Honolulu. Do 1978 r. oferował tylko rejsy międzynarodowe, a trasy krajowe wykonywały New Zealand National Airways Corporation. We wspominanym roku dokonano połączenia obu linii w jedną spółkę i markę: Air New Zealand.
W 1981 r. do floty dołącza pierwszy Jumbo-Jet (boeing 747), a w kolejnych latach – boeing 767. Dzięki czemu możliwe staje się otwieranie kolejnych połączeń długodystansowych. W roku 1989 nastąpiła z kolei prywatyzacja przedsiębiorstwa. Większość udziałów trafiło do Brierly Investments, reszta – do rządu, australijskiego Qantasa, Japan Airlines i American Airlines.
Czarny okres w historii linii zaczyna się w 2000 r., kiedy dochodzi do zakupu Ansett Australia. Celem było zwiększenie udziału na bardzo lukratywnym australijskim rynku krajowym i połączeń trantasmańskich. Był to poważny błąd, bo australijski przewoźnik był pod każdym względem znacznie większy od nowozelandzkiego. Rok później obie linie znajdują się na skraju bankructwa. Air New Zealand uratował rząd, przejmując 82 proc. akcji i dokapitalizowując przewoźnika kwotą 885 dolarów nowozelandzkich. Z kolei Ansett skończył działalność.
Od 2002 r. zaczyna się zmiana modelu działania: ograniczono koszty zatrudnienia, podjęte zostają decyzje dotyczące wymiany w floty (m.in. w 2005 r. pojawiają się boeingi 777-200ER, które powoli zastępują Jumbo-Jety, w końcu zamówione zostają Dreamlinery w wersji -9). Przewoźnik decyduje się też na szeroko zakrojony rebranding, obejmujący korektę loga, malowania i serwisu pokładowego. Do rentowności udaje się wrócić już w 2003 r.
Wszędzie daleko
Nowozelandczy mówią, że wszędzie mają daleko. To prawda. Poza Australią i kilkoma małymi krajami Oceanii, rzeczywiście podróż do Nowej Zelandii trwa długo. Dodatkowo, kraj jest mocno rozciągnięty południkowo (najdłuższa trasa z Auckland na Wyspie Północnej do Invercargill na południu Wyspy Południowej wynosi ok. 1200 km), co wpływa także na specyficzne potrzeby transportu wewnętrznego. Nie dziwi zatem układ floty: przeważają tutaj samoloty małe (jest 23 szt. DASH-y Q300 i 29 ATR-72). Stosunkowo dużo jest maszyn szerokokadłubowych (8 boeingów 777-300 i 14 Dreamlinerów 787-9). „Środkowy” segment reprezentują airbusy A320 (23 szt.) i A321neo (8 w użytku, 2 – zamówione). Średni wiek floty wynosi nieco ponad 9 lat.
Co do odległości, jakie przebywają samoloty dalekodystansowe, to są one w czołówce najdłuższych połączeń. I tak połączenia do Ameryki Północnej (USA i Kanada) wahają się od ok. do 10 tys. km (z Zachodniego Wybrzeża) do 14231 km między Auckland a Nowym Jorkiem. Tym samym jest to także 6. najdłuższa trasa lotnicza świata! Na trasach do Azji kontynentalnej (Air New Zealand lata do Chin, Korei Południowej, Japonii i Singapuru) odległości wahają się między 8,5 a 10 tys. W związku z takimi odległościami przewoźnik wpadł na pomysł usługi Skycouch – to możliwość zarezerwowania całego rzędu foteli, które dzięki specjalnej konstrukcji zamieniają się w łóżko.
Ale nawet inne międzynarodowe trasy do bliższych krajów mieszczą się w kategorii średniodystansowych. Najbliżej jest do Australii, na której wschodnie wybrzeże jest ok. 2-2,5 tys. km, dalej jest na południe (np. Adeleide) – 3,5 tys. a jeszcze dalej na południowy wschód (Perth – ponad 5 tys. km). Do krajów Oceanii odległość wynosi od ok. 2 tys. (Fidżi, Tonga, Polinezja Francuska) do 3 tys. (Samoa i Wyspy Cooka).
Los Angeles – Auckland na pokładzie „trzech kos”
Do Auckland leciałem z Los Angeles. W zasadzie to przesiadłem się w tym porcie, bo znacznie taniej wychodziło lecieć z Las Vegas, niż bezpośrednio. A do obu miast i tak musiałbym dolecieć z Salt Lake City. Dolot do Nevady był też tańszy niż przelot między stolicą Utah a Miastem Aniołów. Bilet kupiłem przez pośrednika (GoToGate). Lot krajowy w USA obsługiwany był przez United w ramach umowy code-share (tj. współdzielenie kodu) z Air New Zealand. Obaj przewoźnicy należą do Star Alliance (nowozelandzki dołączył do sojuszu w 1999 roku). W Los Angeles czekała mnie jednak dość żmudna przesiadka: samoloty z połączeń krajowych United przylatują na terminal 7 lub 8, a zagraniczni przewoźnicy przeważnie korzystają z terminala im. Toma Bradley’a. Możliwe jest jednak przejście między nimi bez opuszczania strefy zastrzeżonej (przeczytaj o tym tutaj).
W Los Angeles spędziłem blisko 4,5 godziny. To z powodzeniem wystarczyło na spokojny transfer i małą obiadokolację. Sam boarding rozpoczął się bardzo punktualnie i przebiegał sprawnie. Do samolotu wchodziliśmy przez rękaw, ale rozdzielano pasażerów wyższych klas od ekonomicznej. Dzięki czemu mogli oni wchodzić na pokład równocześnie. Tego samego wieczora, godzinę później, startował także drugi samolot do Auckland, także należący do Air New Zealand. Pewnie także dzięki temu na moim rejsie nie było kompletu pasażerów i wszystkie procedury udało się przyspieszyć.
Wypełnienie pokładu w mniej-więcej 60 proc. skutkowało także bardzo komfortowymi warunkami. Boeing 777-300ER, którym leciałem o znakach rejestracyjnych ZK-OKS to maszyna 9,5 letnia. Może zabrać na pokład 342 pasażerów w trzech klasach: biznesowej (44), ekonomicznej premium (54) i ekonomicznej (244). Układ foteli dla poszczególnych kabin wygląda następująco: 1-2-1, 2-4-2 oraz 3-4-3 z wyjątkiem kilku ostatnich rzędów, gdzie po bokach znajdują się po 2 fotele. Postanowiłem dopłacić ok. 100 zł aby zająć preferowane miejsce przy oknie w przedostatnim rzędzie – czyli w „dwójce”. Już po zamknięciu drzwi, okazało się, że fotel obok mnie był pusty. Mogłem się zatem spokojnie rozłożyć i spędzić niemal 12-godzinny nocny lot na leżąco.
Na każdym siedzeniu przygotowane były poduszka i koc (całkiem duże jak na standardy). Nadto, każdy pasażer mógł skorzystać z jednorazowych słuchawek. Co ciekawe, te ostatnie zapakowane były w papierowe opakowanie, co zapewne odpowiadać ma dążeniu używania bardziej ekologicznych materiałów. Same słuchawki były jednak kiepskiej jakości (mimo zachęcającego napisu: „Będziesz zachwycony ich dźwiękiem”).
Po starcie pozwolono pasażerom zmieniać miejsca, pod warunkiem powrotu na nie na czas lądowania. Przed wygaszeniem świateł w kabinie podano gorącą kolację. W moim przypadku (ze względu na wcześniej zamówiony posiłek wegetariański) dostałem wegetariańskie fajitas z ryżem i blanszowanymi cukinią i marchewką, sałatkę z komosą ryżową, sernik z orzechami pekan, krakersy i ser. Do wyboru miałem także napoje alkoholowe oraz bezalkoholowe ciepłe i gorące. Wybrałem colę zero. Podczas zbierania tacek jeszcze raz proponowano do picia coś ciepłego lub mocniejszego drinka.
Około półtorej godziny przed lądowaniem zaserwowano gorące śniadanie. Składały się na nie francuskie tosty z gorącymi malinami i budyniem waniliowym, jogurt z borówkami i świeże owoce sezonowe. Do tego ciepłe i zimne napoje.
Co ważne, przez cały lot dostępny był bezpłatny bezprzewodowy internet. Trzeba się było połączyć z pokładowym WiFi, a następnie za pomocą aplikacji Air New Zeland uzyskać dostęp do sieci. Wszystko działało znakomicie, a transfer wystarczał na rozmowy w komunikatorach i słuchanie ulubionej muzyki ze Spotify.
W kuchni w ogonie samolotu dostępne były także przez cały lot przekąski (słone i słodkie) oraz napoje. Można było poprosić o pomoc sympatyczną załogę kabinową lub obsłużyć się samemu.
Auckland – Nowy Jork na pokładzie dużego Dreamlinera
Pokonanie trasy do Nowego Jorku było dla mnie poniekąd marzeniem, ale okazało się, że jest to także niezłe wyzwanie. Przede wszystkim w dniu wylotu do USA miałem jeszcze do przebycia dwa osobne odcinki krajowe: Queenstown – Christchurch i Christchurch – Auckland. Aby móc jeszcze pospacerować po Christchurch chciałem nadać walizkę do ostatniego celu mojej podróży, żeby podczas 6-godzinnego przystanku się nią nie martwić. Nie miałem niestety całej trasie na jednym bilecie. Wydawało mi się, że powinno to być jednak możliwe, skoro lecę tą samą linią. I rzeczywiście było, chociaż trzeba się było trochę natrudzić.
Przede wszystkim, Air New Zealand dla klasy ekonomicznej całkowicie zrezygnowało z obsługi przy tradycyjnym check-in. Odprawy dokonuje się albo poprzez aplikację, albo w specjalnych maszynach na lotnisku. Dlatego musiałem udać się do pracownika (bo, o ironio, i tak pracownicy pomagają i asystują podróżnym) i poprosiłem, żeby nadał mi bagaż do mojego celu. Ten trochę miał z tym kłopot, musiał się poradzić, ale ostatecznie się udało. Chciałem też zakupić miejsce przy oknie, bo system z automatu przydzielił mi słaby fotel w jednym ze środkowych rzędów. To było możliwe, ale znów wiązało się z podobną dopłatą (ok. 100 zł). Trzeba jej było dokonać u innego pracownika. Kiedy to się powiodło, zostało już tylko nadanie walizki przy samodzielnym stanowisku nadania, ale oczywiście w asyście agenta.
Przesiadka w Auckland również okazała się trochę uciążliwa, bo trzeba zmienić terminale (będzie o tym osobny tekst) i nie da się tego zrobić bez opuszczania strefy zastrzeżonej. Na szczęście wszystko przeszedłem dość sprawnie, tak że miałem jeszcze chwilę żeby zjeść małą kolację przed długim, ponad 16-godzinnym lotem do Nowego Jorku. Boarding na ten lot odbywał się z jednego z najbardziej oddalonych pirsów terminala. Co więcej, już na tym etapie wszędzie informowano, że samolot jest pełen i nie ma możliwości zmiany miejsc. Sam proces wpuszczania na pokład był standardowy: najpierw pasażerowie wyższych klas, potem ekonomicznej (zgodnie z numeracją grup).
Po zamknięciu drzwi rzeczywiście okazało się, że rzeczywiście niemal wszystkie fotele są zajęte. To oznaczało, że nie będzie aż tak wygodnie jak na trasie z Los Angeles. Trasę obsługiwał boeing 787-9 Dreamliner o znakach rejestracyjnych ZK-NZN. Liczy ona niespełna 6 lat. Na jego pokładzie może podróżować 275 osób w trzech klasach: 27 w biznesowej (1-1-1), 33 w ekonomicznej premium (2-3-2) oraz 215 ekonominczej (3-3-3). Oczywiście na fotelu znalazłem poduszkę, koc i słuchawki.
Ponad godzinę po starcie zaczęto dość ślamazarnie serwować posiłki. Ja dostałem rozgotowany makaron z wodnistą papką z pomidorów z dodatkiem papryki, sałatkę z białej fasoli i fasolki szparagowej, wegańską źle rozmrożoną muffinkę o nijakim smaku, krakersy i masło. Do tego – standardowy wybór napojów. Poprosiłem o colę zero, której dostałem szklaneczkę (na locie z Los Angeles dano mi dużą puszkę).
Podczas długiego rejsu mogłem znów korzystać z bezpłatnego WiFi oraz przekąsek w kuchni. Niestety wybór – był dużo skromniejszy. Do picia serwowano tylko wodę.
Przed lądowaniem, znów bardzo powolnie i nieudolnie, serwowano śniadanie. Dostałem danie, które trudno nazwać jedzeniem. Składało się na nie brązowa breja, opieczone (chyba tak miało być w założeniu) ziemniaki i coś co chyba miało być pastą jajeczną albo czymś innym – trudnym do określenia. Do tego wegański muffin i krakersy. Jedzenie było obrzydliwe! Ostatecznie po paru kęsach zostawiłem wszystko.
Moje zdziwienie wzbudził też muffin. Sposób nabicia daty sugerował, że termin przydatności do spożycia minął cztery dni przed moim wylotem (8/24). Kiedy pokazałem to stewardessie, ta z obrażoną miną zabrała, po czym po chwili zwróciła, mówić że ostatnia liczba to rok. Rzeczywiście w pewny oddaleniu była jeszcze 10. Czyli całość przedstawiała się: 10/ 8/24. To mnie jeszcze bardziej zszokowało: ten dodatek był ważny ponad rok! To co w nim było? Wolałem nie próbować…
Podsumowanie
Moja ocena Air New Zealand na trasach długodystansowych jest niejednoznaczna. Po pierwszym doskonałym wrażeniu z lotu między Los Angeles a Auckland, podczas którego podano przepyszne jedzenie, obsługa była super uprzejma i miła przyszedł lot z Auckalnd do Nowego Jorku, który to wrażenie bardzo popsuł. Jedzenie podczas ponad 16-godzinnego rejsu było zwyczajnie obrzydliwe i nie nadawało się do spożycia. Także współpasażerowie bez szczególnych wymagań dietetycznych dostali na tackach tak paskudnie wyglądające dania, że wielu z nich ich zwyczajnie nie ruszyło. Moi sąsiedzi pogrzebali w jedzeniu i odłożyli sztućce, jeden z nich wyjął zwyczajnie swoje kanapki. Dość rozczarowujące było także to, że w trakcie tak długich tras nie ma jeszcze dodatkowej małej przekąski jak jest to np. w United na lotach powyżej 12 godzin. Wydawać by się mogło, że linia z taką renomą i na takiej długiej trasie trochę lepiej zadba o pasażerów.
Kolejna sprawa, nad którą mocno się zastanawiałem dotyczy idei ekologicznych, które Air New Zealand deklaratywnie ma głęboko w sercu. Ale w szczegółach okazuje się, że… greenwashing jest bardzo zgrabnie ukryty. Papierowe opakowania i ekologiczne sztućce: są. Ale… jak się przyjrzeć dokładnie opakowaniom, to nie są one tylko z papieru, ale mają jakiś syntetyczny dodatek, który go usztywnia. Opakowania jedzenia: wszystko z folii. Niektóre dodatki mają bardzo długią trwałości do spożycia. Przekąski jak np. małe ciasteczka, czy maleńkie opakowania czipsów są osobno pakowane w folijkę… Kubeczki – plastik. Słuchawki: w papierowej torebce, ale próżno szukać np. kraju produkcji… Poszewka na poduszkę – z materiału sztucznego przypominającego ten, z których wykonuje się np. odzież ochronną do szpitala.
No i ostatnia kwestia, która też trochę mnie zaskoczyła. Chwilami czułem się aż nadto zaopiekowany (szczególnie podczas samodzielnej odprawy), jednak nie zawsze wszystko szło gładko. Bo przy bardziej skomplikowanych zadaniach (jak np. nadanie bagażu w ramach dwóch osobnych biletów, czy dokupienie miejsca) – stały się kłopotliwe i czasochłonne. Na pokładzie z Los Angeles obsługa była wspaniała, ale już o załodze na locie z Auckland do Nowego Jorku tego nie mogę powiedzieć. Wielokrotnie (także ja) stewardessy były aroganckie wobec pasażerów, często zupełnie indolentne, a nie obecne było także faworyzowanie pasażerów ze względu na wygląd. To trochę zepsuło mi obraz tej linii.
Czy jednak warto było polecieć Air New Zealand i czy polecę go innym: raczej tak. Są kwestie, które bez wątpienia mogłyby ulec poprawie. Ale, umówmy się, czy zawsze nie jest tak, że może być lepiej? Mnie tylko trochę żal, że na podstawie różnych przekazów buduję sobie wyidealizowany obraz, a rzeczywistość to weryfikuje. Ale cóż… tak to już jest w życiu.
Krótko: w sumie POLECAM.
Przeczytaj także:
- co robić w Auckland? Przeczytaj o jego najciekawszych atrakcjach;
- Atrakcje Auckland: praktyczne wskazówki;
- chcesz wiedzieć jakie są opcje dojazdu do lotniska w Auckland? Koniecznie przeczytaj mój poradnik!
- gdzie się zatrzymać w największym mieście Nowej Zelandii? Polecam: Holiday Inn Express Auckland City Center;
- jeśli planujesz przyjazd do Nowej Zelandii, koniecznie sprawdź jak wygląda system rejestracji wjazdu;
- mój kalendarz lotów dostępny jest tutaj.
2 Pingbacks